Dziś w miarę się wyspałem, w domu zdążyłem spokojnie zjeść śniadanie, wypić coś ciepłego, umyć się, ubrać i spakować. Jest godzina 7:55, wkraczam do gwarnego korytarza szkolnego, a już za 5 minut wybrzmi dzwonek. Jestem na czas, bo do szkoły dotarłem spokojnym krokiem z osiedla oddalonego o zaledwie 20 minut pieszo.

Witam się z moimi dwiema koleżankami, które nie mają tego szczęścia, co ja. Obie dojeżdżają do szkoły najpierw autobusem, a potem pociągiem z oddalonej o 25 km miejscowości. Wliczając wszystkie etapy trasy, by zdążyć na lekcję o godz. 8, dziewczyny muszą wstać o godz. 5. Rano budzą się więc dwie godziny przede mną. Rozkład jazdy nie pozwala im być jednak na chwilę przed startem lekcji. Zdarza się, że docierają o 7:20 i, przysypiając na korytarzu, oczekują 40 minut na start zajęć.

— Nie wiem, jak Wy dajecie radę — powtarzam im przez trzy lata liceum, mając w pamięci także to, z ilu spotkań towarzyskich musiały rezygnować, z ilu wspólnych wypadów po szkole nie skorzystały, bo nie miały jak wrócić do domu.